Historia Piastowa zapisana jest w historii postaci zamieszkujących to miasto. Te małe trybiki wpływały na postawę i działanie większej jednostki, dając przykład oraz ukazując drogę działania. Do takich postaci niewątpliwie zalicza się Zenon Jaworski. Kim był? Był zasłużonym Piastowianinem odznaczonym tytułem Honorowego Obywatela, którego biogram możemy znaleźć na stronach internetowych urzędu Miejskiego w Piastowie. Jego życie i działalność skupiała się przede wszystkim wokół Ochotniczej Straży Pożarnej w Piastowie, której był długoletnim naczelnikiem i prezesem. Od najmłodszych lat związany z Piastowem, gdzie ukończył Szkołę Powszechną nr 1 im. Stanisława Staszica. Od 1923 r. należał do harcerskiej drużyny pożarniczej. W czasie okupacji był naczelnikiem Ochotniczej Straży Pożarnej. W Piastowskim Archiwum Miejskim zachował się maszynopis jego autorstwa opisujący losy tej jednostki podczas okupacji niemieckiej, a także tuż przed nią. Oto jego tekst: „Spełniając życzenia kierowane do mnie wielu druhów, aby opisać wspomnienia o naszej Ochotniczej Straży Pożarnej w Piastowie, czynię to z największą przyjemnością ale i z dużym zakłopotaniem, bo nie jest łatwo po wielu latach zebrać myśli i nanieść na papier to wszystko co złożyło się na całość pracy społecznej związanej z działalnością w harcerstwie, pożarnictwie, Organizacji Młodzieży Pracującej, Towarzystwie Krzewienia Kultury Fizycznej oraz w Związkach Zawodowych i sporcie. Chcąc przekazać do kroniki Piastowa te wszystkie fakty, które złożyły się na działalność organizacji, w których uczestniczyłem i działałem w Piastowie muszę się mocno natrudzić, aby wyciągnąć na światło dzienne maksimum tego co jeszcze pozostało w pamięci. Mnie samemu najbardziej wżarły się w pamięć – okres budowy Domu Kultury i Domu Strażaka od roku 1937 oraz okres związany z działalnością okupacyjną. Te dni i noce, pełnie nerwowych napięć, ten lęk o życie i wolność najbliższych i współtowarzyszy to okres, którego się nie zapomina, ani łatwo ani szybko. Te bardzo ciężkie przeżycia i ten triumf przetrwania to nasze wspólne zwycięstwo nad śmiertelnym wrogiem.

            W tym miejscu składam hołd najwyższy naszym wspaniałym Strażakom bez względu na stopień i pełnioną funkcję, tak pożarniczą jak i konspiracyjną. Należą się im obok innych dowodów najwyższego uznania, również i najwyższe wyróżnienia za wzorową służbę, karność, dyscyplinę, obowiązkowość i poświęcenie dla Ojczyzny. Wierzę w skrytości ducha, że Władze naszego Piastowa, w sposób godny uhonorują zasługi naszej OSP jakie położyli jej Druhowie, w okresie swej obywatelskiej służby dla Ojczyzny i Piastowa. Szczególnie w okresie okupacji hitlerowskiej, kiedy to zaraz po uwolnieniu Piastowa przez wojska wyzwoleńcze wielu Kombatantów usiłowało zagarnąć ten gmach.

Mimo, że nasza Straż łączyła w swych szeregach (wówczas oficjalnie) około stu ludzi dorosłych i 32 strażaków młodzieżowych oraz liczną tzw. „Rezerwę” nigdy nie doszło w jej szeregach do dekonspiracji. Nikt, kto był strażakiem lub nawet tylko przed wrogiem udawał strażaka nie zginął. Smutny wyjątek stanowią tacy druhowie jak ś. p. Zb. Taranek, St. Kaczmarski i Jerzy Szarlik, których rozkaz konspiracyjny wezwał na inne stanowiska bojowe. Zginął również i Jan Zaręba, który bez mojej wiedzy przeniósł się do Straży Pożarnej Zakładów „Tudor” i został zatrzymany w „łapance” na terenie Warszawy, a ja dowiedziałem się o tym dopiero po trzech dniach. Moje starania wraz z żoną ś. p. J. Zaręby i 2 dzieci o jego uwolnienie mimo, że sięgały Alei Szucha, nie dały oczekiwanych wyników, mimo obietnic ś. p. J. Zaręba, którego wywieziono do obozu w Treblince zginął w nieznanych nam bliżej okolicznościach.

            Wracając jednak do właściwego tematu pragnę zastrzec, że wcale nie jestem pewien tego czy niektórych danych nie pominę lub nie przeinaczę. Proszę więc wszystkich, którzy znają naszą OSP i jej służbę w okresie okupacji nie krępujcie się i poprawiajcie, uzupełniajcie co uznacie za potrzebne byle szczera prawda o naszej Straży Pożarnej ujrzała światło dzienne i została przekazana do historii Piastowa od roku 1918 oraz tych którzy historię tworzyli w naszej Utracie – Piastowie.

            Do harcerstwa wstąpiłem w roku 1918 tj. mając 10 lat. Pierwszym moim drużynowym był d-h Witold Badowski. Siedzibą naszą było pomieszczenie w domach kolejowych w Utracie oraz w pewnym okresie w Pruszkowie w okolicy byłej tam wówczas figury Matki Boskiej – przy ogrodzeniu parku Potulickich. Drugim moim drużynowym był ś. p. druh Wacław Nowotny. Izba nasza mieściła się w Utracie (Piastów) przy ul. Brandta. Dalszymi przełożonymi w harcerstwie byli d-howie ś. p. inż. Eugeniusz Kosewski, ś. p. Kazimierz Kosewski (późniejszy płk. poż.) oraz Jan Sadowski – harcmistrz R.P. mjr W.P. w st. spocz. i były d-ca 7 Komp. AK z okresu okupacji. Ten ostatni po dziś dzień był i jest jeszcze głównym przywódcą harcerzy i Piastowa. Od roku 1923 byłem harcerzem – pożarnikiem w 1 Poż. Drużynie Harc. W latach trzydziestych byłem przybocznym 1 Poż. Drużyny Harcerskiej im. St. Czarnieckiego, a w roku 1931 – 32 otrzymałem urlop dla odbycia zasadniczej służby wojskowej w 6 pp. Leg. w Wilnie.

            Po powrocie z wojska pozostałem przez pewien okres bez pracy otrzymując tzw. „zasiłek” należny bezrobotnym. W tym czasie dysponując wolnym czasem (rok 1933-34) za pośrednictwem naszego przyjaciela i opiekuna – harcerzy strażaków, druha harcmistrza ś. p. mgr Henryka Pawłowskiego, jednocześnie dyrektora PZUW ds. Prewencji w Polsce w jednej osobie, zostaje skierowany na 6 – tygodniowy obóz P.W. i W. F. Org. Młodzieży Pracującej w Rozewiu nad morze w charakterze Szefa Obozu. Na omawianym obozie przebywało 236 kursantów stanowiących przyszłą kadrę dla rozbudowy powołanej wówczas do życia Organizacji Młodzieży Pracującej (OMP). Uczestnikami tego obozu była młodzież męska, przeważnie uboższa, studenci, sztubacy, młodzi ludzie pracujący i nie pracujący a m.in. i tacy bez rodzin z Domów Dziecka, szczególnie z terenu miasta Łodzi. Jako oboźny i podoficer WP szkoliłem kursantów m.in. w zakresie musztry, marszów itp. przygotowując te trzy kompanie do zapowiedzianej defilady, która odbyła się przed min. Niedziałkowskim w Gdyni, za którą otrzymaliśmy ogromne brawa i podziękowanie. Po powrocie z obozu w tym samym roku zorganizowałem w Piastowie Ognisko O.M.P., które w krótkim czasie rozrosło się do stanu ponad 96 chłopców i dziewcząt (posiadam trochę zdjęć). W Ognisku początkowo pracowało 6 kółek takich jak radiowe, śpiewacze, szachowe, dramatyczne (dawaliśmy szereg przedstawień teatralnych), pinpongowe i kolarskie (organizowaliśmy treningi i wyścigi kolarskie) cieszące się bardzo dużym zainteresowaniem młodzieży. Siedzibą Ogniska były początkowo dwa pokoje odnajmowane od moich rodziców przy ul. Styki 8 w Piastowie, a następnie w domu Langego przy ul. Dworcowej w Piastowie.

            W krótkim również czasie otrzymałem pracę w fabryce – rok 1934 – „Tudor” i „Piastów” w Piastowie w charakterze grawera. Niedługo po zatrudnieniu mnie zostałem wybrany przez załogę tych zakładów (ok. 1500 robotników) Delegatem Robotniczym. Mniej więcej w tym czasie w latach 1934 – 35 za pośrednictwem Wicedyrektora tej fabryki ś. p. harcmistrza RP inż. Wacława Prochnau zostaję zaangażowany w charakterze zastępcy, a następnie naczelnika OSP w Piastowie z uwagi na to, że druh inż. Prochnau mianowany został naczelnikiem Rejonowym Ochotniczych Straży Pożarnych. Odszedł z naszej OSP dnia 4.08.1935-R-z-L.dz.47. Jak sobie przypominam, w straży już od dłuższego czasu trwały różne nieporozumienia natury personalnej. W związku z tym inż. Wacław Prochnau jako naczelnik straży wspólnie z jej Zarządem po uzgodnieniu w władzami pożarniczymi wyższego szczebla, dokonali całkowitego rozwiązania straży i przeprowadzili ponowną rekrutację ochotników do jej szeregów.

            Jak z tego wynika początki mojej pracy w całkowicie zreorganizowanej straży wymagały bardzo ostrożnego potraktowania wszystkich jej nowych (i starych) członków. Wielu z nich byli to moi znajomi lub koledzy z pracy bądź szkoły, a nawet z 1 PPDH. To w znacznym stopniu ułatwiało mi pracę i pozwalało przeprowadzić pełniejsze rozeznanie całego stanu osobowego straży przyjętej pod moją komendę. Odnośnie stanu wyszkolenia bojowego i formalnego wyposażenia w sprzęt pożarniczy, mundury itp. sytuacja przedstawiała się skromnie. Straż nie posiadała własnej siedziby. Sprzęt tzw. bojowy straży stanowił wóz konny tzw. rekwizyt, jedną motopompę z wózkiem dwukołowym, 1 drabinę francuską, niewielką ilość węży parcianych, bosaki itp. drobny sprzęt pomocniczy. Sprzęt był przechowywany w odnajmowanej od władz kolejowych komórce stanowiącej „Remizę Straży”.

            Zbiórki szkoleniowe były przeprowadzane przy Domach Kolejowych w każdą niedzielę rano, tak aby nie przeszkadzało w udziale strażaków w nabożeństwach kościelnych. Przejściowo mieliśmy świetlicę w domu ob. St. Kowalskiego przy ul. Styki, a następnie przy ul. Godebskiego w Piastowie. Czas działał na naszą korzyść. Po wytworzeniu poprawnych stosunków koleżeńskich między strażakami, dzięki trafnemu obsadzeniu poszczególnych funkcji oficerskich i podoficerskich następowała poprawa dyscypliny służbowej, wyszkolenie bojowe  formalne strażaków itp. Wybudowaliśmy obok Domów Kolejowych 3 – piętrową wspinalnię do ćwiczeń i jako suszarnię węży. Wspinalnia ta służyła i straży fabrycznej „Tudora” do ćwiczeń – grzecznościowo, po sąsiedzku. Wyniki w zawodach pożarniczych nagradzane dyplomami, wyróżnieniami były najlepszą zachętą do dalszej pracy jeszcze intensywniejszej. Najważniejszą naszą ambicją było możliwie najszybsze posiadanie własnej siedziby, własnego dachu nad głową, w celu rozszerzenia naszej działalności na sferę kulturalno – rozrywkową, a nawet i dochodową dla rozległych potrzeb straży.

            Dzięki naszemu uporowi i ciągłemu nagabywaniu Zarządu OSP z inż. Prochnauem i Janem Sadowskim na czele oraz dzięki wspaniałemu wójtowi ś. p. Janowi Nemecowi sprawa budowy Domu Straży zaczęła nabierać realnych kształtów. Mając we Włoszech wypróbowanego przyjaciela w osobie mgr Henryka Pawłowskiego mogliśmy śmiało patrzeć w naszą strażacką przyszłość. Upoważnienie do tak bardzo optymistycznego patrzenia na nasz gigantyczny plan dawała nam postawa wszystkich bez wyjątku strażaków bez względu na pełnioną funkcję, posiadany stopień czy nawet wiek. Wszyscy jak jeden mąż z największą gorliwością i zapałem zobowiązali się robić wszystko co potrafią i co im będzie polecone, byle zrealizować nasz śmiały plan. W efekcie naszych wspólnych dość długich wysiłków, starań i zabiegów wiosną 1937 roku zaczęliśmy kopanie fundamentów pod przyszły Dom Straży „Pochodnię”. Z uwagi na bardzo podmokły teren kopanie było wykonywane boso i w spodenkach przy użyciu szpadli i łopat. W tym celu, aby uzyskać więcej czasu dla straży, jako pracownik „Tudora” wyjednałem w Dyrekcji zgodę na to, aby strażacy będący pracownikami fabryki mogli pracować na 1 zmianę tj. od godziny 6⁰⁰ do 14⁰⁰. W tych warunkach praca związana z budową postępowała szybko naprzód, bo strażacy donosili murarzom nawet cegłę i wapno obok innych robót niefachowych. Budowę prowadzono w ten sposób, aby najszybciej wykończyć pomieszczenia boksów samochodowych oraz mieszkania służbowego i świetlicy. Wspomniany pośpiech był konieczny z uwagi na zbliżające się chłody jesienne i zimę, aby nie przerywać potańcówek dających straży poważne dochody pieniężne, bo równolegle prowadzono również potańcówki na świeżym powietrzu. Z chwilą, gdy pomieszczenia te zostały dostosowane do zamierzonych potrzeb rozrywkowo – dochodowych „drewniana sala” taneczna została zlikwidowana i od tej pory potańcówki odbywały się już pod dachem. Nadmienić należy, że wówczas nasza OSP żadnych dotacji ani innej pomocy finansowo – materialnej od miejscowych władz administracyjnych nie otrzymywała. Wyjątek stanowiła pomoc władz PZU w Warszawie dzięki osobistemu zaangażowaniu naszego serdecznego przyjaciela ś. p. harcmistrza mgr Henryka Pawłowskiego.

            Budowa Domu Strażaka wiązała się również w znacznym stopniu z niebezpieczeństwem ze strony tzw. „szumowin” miejscowych oraz zamiejscowych, którzy nawet z Warszawy przybywali, aby wspólnie z miejscowymi „kumplami” zakłócić spokój, wywoływać bójki i dezorganizować prowadzone potańcówki na drewnianej sali. Aby temu położyć kres zaangażowano kilku naszych miejscowych znanych „zabijaków” jako ochronę tych imprez. Wymienieni mieli prawo tańczyć bezpłatnie i otrzymywali solidną kolację z alkoholem za prawidłowe dopilnowanie porządku na sali tańca, nad którym czuwali również służbowi strażacy. Przygotowanie biletów wstępu i rozliczenie przychodów i rozchodów związanych z działalnością straży i prowadzeniem sali wykonywane było bardzo sumiennie i dokładnie przez druha Feliksa Bociana niezmordowanego, obowiązkowego i bardzo sumiennego skarbnika straży, który po dzień dzisiejszy jest jednakowo aktywny i stanowi wzór niedościgniony wzór społecznika i obywatela, wraz z druhem Jerzym Maksamem. Czynności związane z działalnością sali tanecznej wymagały również stałego nadzoru osobistego ze strony oficerów, podoficerów jak i strażaków. Stwierdzić muszę, że nie pamiętam takiego przypadku, aby przy zakończeniu zabawy i jej rozliczeniu nie było druha Bociana i innych funkcyjnych lub służbowych strażaków.

            Również z największą satysfakcją stwierdzam, że podobnie nigdy nie brakowało na zbiórkach i na budowie w czasie całego jej trwania druha Jerzego Maksama. Druh oddziałowy Jerzy Maksam podobnie jak dzisiaj wiernie i z największym oddaniem służył i służy naszej Ochotniczej Straży Pożarnej w Piastowie mimo czynionych mu wstrętów, i również jest jak druh Bocian niedoścignionym wzorem społecznika i obywatela. Nieuczciwością byłoby również nie wspomnieć o podobnie solidnych, uczciwych i sumiennych naszych prawie wszystkich druhach strażakach, bez względu na to czy był to strażak szeregowy, podoficer, czy oficer. Wszyscy nasi koledzy strażacy z tamtych lat to niedościgniony wzór dla obecnych pokoleń. Szkoda, że cała bogata dokumentacji Straży została zaprzepaszczona po moim odejściu do wojska.

            Z największą satysfakcją i nieukrywaną dumą wspominam miniony czas, kiedy to miałem wielki honor kierować naszą OSP, której wzorem dla potomnych byli, a są jeszcze dziś aczkolwiek nieliczni, żyjący jej członkowie i byli członkowie. Prości robotnicy „Tudora”, szeregowi strażacy, a również podoficerowie i oficerowie naszej OSP to ludzie, którzy w omawianym okresie byli dumą naszego Piastowa i wzorem dla wielu innych straży. Prowadząc budowę Domu Straży i nadzorując odbywające się zabawy stanowiące źródło dochodu dla straży, w każde popołudnie sobót, niedziel i świąt do godz. 22-23 to tylko dodatek do podstawowych zadań straży. Musztra i ćwiczenia ze sprzętem pożarniczym to niezmiennie obowiązki całej straży w każdą niedzielę od godz. 8-10 rano. Nieusprawiedliwione nieobecności na zbiórkach należały do nielicznych rzadkości mimo, że często bywało, iż przy pożarach miewało miejsce nawet zniszczenie ubrania bądź obuwia oraz przemoczenie do „suchej nitki” przy odbytym pożarze.  

            W miarę upływu czasu nasza OSP krzepła, stawała się zasobniejsza pod względem wyposażenia, sprawności, doskonalsza w działaniu. Od roku 1937 ze zdwojona siłą prowadzono znacznie rozszerzony zakres prac związany z omawianą wyżej budową. W tym też roku jako pracownik „Tudora” i Delegat Robotniczy tych zakładów zostaje zwolniony z pracy za swoją aktywność w obronie praw robotniczych. Pozostając bez pracy przez jakiś czas i pobierając zasiłek jako bezrobotny otrzymałem jednak korzystną propozycję z Dyrekcji tych Zakładów „Tudor”, aby prace wykonywane w fabryce kontynuować nadal prywatnie ale u siebie w domu. Byłem uciążliwy dla Dyrekcji. Z przedłożonej propozycji chętnie skorzystałem, a do pomocy w pracy zaangażowałem 2 kolegów z „Tudora”, z którymi razem pracowałem. Byli to d-h Zygmunt Kowalewski i Wł. Wojaczek.

            W niedługim czasie otrzymałem od d-ha harcmistrza propozycję ukończenia kursu dla komendantów Zawodowych Straży Pożarnych ścisłego Przemysłu Wojennego w Warszawie. Jako pożarnik chętnie skorzystałem i z tej nadarzającej się okazji i 6 – tygodniowy kurs skoszarowany w Warszawie odbyłem i ukończyłem z wynikiem dobrym. Po zakończeniu kursu otrzymałem dalszą propozycję, aby objąć stanowisko komendanta Straży Pożarnej Zakładów Mechanicznych Lilpop, Rau i Loewenstejn w Warszawie na Woli.

            Będąc komendantem straży fabrycznej jednocześnie prowadziłem OSP w Piastowie, która w tym okresie stanowiła jedną z przodujących straży w okolicy mimo, że nadal korzystaliśmy z angażowanego dorywczo środka lokomocji konnej, w akcjach gaszenia pożarów i sporadycznie na ćwiczeniach. Posiadaliśmy szereg dyplomów zdobytych na różnych zawodach pożarniczych, a od roku 1938 również Dom Strażaka ze świetlicą, boksami na 3 samochody oraz mieszkaniem służbowym dla podoficera służbowego. Ponadto mieliśmy już, jak na ówczesne warunki ogromną salę imprezową w stanie surowym z oknami, drzwiami, sceną teatralną, balkonem i garderobami dla aktorów. Trzypiętrowa wspinalnia stojąca po drugiej stronie torów kolejowych oczekiwała na przeniesienie, co wreszcie również zostało zrealizowane przez strażaków pod nadzorem mistrza cieśli Krajewskiego. Wspinalnia stanęła przy ścianie szczytowej sali tuż przy magazynku straży frontem do ulicy (szosy).

Tak płynął czas, roboty wykończeniowe bardzo kosztowne zostały przyhamowane z uwagi na znaczne uszczuplone zasoby finansowe, ale nie przerwane. Tylko normalna działalność straży była kontynuowana, a ponadto odbyły się potańcówki, bale, przedstawienia itp., które pozwalały na czerpanie potrzebnych dochodów. Reżyserem był d-h Marian Wierzbowicz stryjek dzisiejszego redaktora Głosu Piastowa.

Jako naczelnik OSP i komendant Straży Pożarnej zakładów „Lilpopa” należących do ścisłego Przemysłu Wojennego zostałem wyreklamowany od poboru i odwołany z funkcji naczelnika OSP w sierpniu 1939 roku. Na moje miejsce w OSP w Piastowie został wyznaczony dawny Naczelnik tej straży druh Leon Fiutowski. Nadszedł pamiętny wrzesień 1939 roku. Ja z tytułu spadających na mnie obowiązków zmuszony byłem do wzmożonego nadzoru nad bezpieczeństwem pożarowym ogromnych Zakładów „Lilpopa” i gotowością podległej straży pożarnej, nie mogąc nawet poświęcić chociaż trochę czasu dla OSP Piastów, a nawet Rodziców moich i sióstr z dziećmi.

            Dzień 1 września 1939 roku tak pamiętny dla całego Narodu Polskiego. Piękny słoneczny dzień. Na niebie płynące złowrogie bombowce wokół obłoczków rozrywających się pocisków art. plot. Na węzeł kolejowy obecnej Warszawy Zachodniej położony obok Zakładów Lilpopa spadają już od rana ciężkie bomby niszczące tory i stłoczone pociągi towarowe, z transportami wojskowymi. Na tereny „Lilpopa” szczęśliwie bomby nie padają. Wyjątek stanowią trzy bomby tzw. łańcuchowe, które spadły za ogrodzeniem nie wybuchając. Na polecenie Dyrekcji Zakładów odbywa się palenie różnych tajnych i ściśle tajnych dokumentów, planów, materiałów. Ja tylko sporadycznie wpadam do domu na rowerze, aby uspokoić i pocieszyć Rodziców i rodzeństwo.

            Pod miażdżącym naporem armii hitlerowskiej od zachodu władze polskie wydały polecenia wycofania się na wschód. Wśród różnych urzędów i organizacji oraz wielkich mas ludzkich również i nasza OSP otrzymała rozkaz ewakuacji i zatrzymała się w rejonie Bugu gdzie pozostawiono tabor i sprzęt pożarniczy w postaci rekwizytowego wozu konnego, motopompy, drabin, węży pożarniczych itp. Strażacy z uwagi na zagrożenie życia lub wolności udali się na własną rękę w tzw. rozsypkę. Ja w tym czasie z moją strażą pożarną Lilpopa na polecenie Zarządu „Lilpopa”, gdzie mieściła się filia tych zakładów, ewakuowałem się do Lublina. Niestety, szybkie natarcie wroga, bombardowania itp. Nie ominęły filii Zakładów Lilpopa. W rezultacie tego, decyzją Zarządu tych zakładów, dowodzona przeze mnie straż zostaje rozwiązana i po otrzymaniu uposażenia za 4 miesiące zwolniona ze służby. Ja z Lublina udałem się z kilkoma strażakami dalej na wschód i zatrzymałem się pod Chełmem za rzeką Wieprz.

            Na apel Prezydenta Starzyńskiego udałem się niezwłocznie w drogę powrotną do obrony Warszawy. Niestety wspomniany powrót nie należał do łatwych. Do Warszawy przybyłem w przeddzień kapitulacji dzieląc wraz z żołnierzami i ludnością gorycz naszej klęski Narodowej. Trzeciego dnia po moim powrocie do Piastowa przyszedł do mojego domu serdeczny mój przyjaciel i kolega, były drużynowy 1 – ej Drużyny Harcerskiej w Piastowie druh J. Sadowski wraz z ś. P. dh. F. Zaborowskim i poinformowali mnie o istniejącej sytuacji.

            Przybyli zaproponowali mi wstąpienie do organizacji konspiracyjnej i pomoc w tej organizacji. Czując się Polakiem i żołnierzem z omawianej propozycji skorzystałem bez większego namysłu, licząc że jako były pracownik „Tudora” i były Naczelnik Piastowskiej OSP będę miał pod dostatkiem kandydatów do straży i do zawiązującej się organizacji konspiracyjnej. Tak tez się rzeczywiście stało. Do zakładów Lilpopa, pozostających pod władzą niemiecką nie zgłosiłem się. Po powrocie do domu zastałem oprócz rodziców dwie siostry mężatki z czworgiem dzieci i jedną nieletnią siostrę. Wszyscy bez żywności i opału. W pierwszym rzędzie zająłem się zdobywaniem prowiantu, opału itp. Nawet ze Skierniewic i Kielc (piechotą). Jednocześnie zapoznałem się również ze smutnym faktem iż Ochotnicza Straż Pożarna w Piastowie nie istnieje, a cały sprzęt pożarniczy został pozostawiony nad Bugiem na tzw. pastwę losu.

            Po poważnym przemyśleniu sprawy wraz z kolegą z Zakładów „Tudor” druhem oddziałowym ś. p. Aleksandrem Kozłowskim postanowiliśmy odszukać porzucony sprzęt naszej OSP. W tym celu po przeprowadzeniu rozeznania wśród strażaków, którzy uczestniczyli w ewakuacji Straży nad Bug, a min. Z druhem ś. p. Wódkowskim korzystając z ich wskazówek pojechaliśmy na rowerach we wskazany rejon nadbużański. Po nitce do kłębka porzucony sprzęt u różnych gospodarzy i w różnych wioskach odnaleźliśmy i zabezpieczyliśmy. Następnie po powrocie do Piastowa i otrzymaniu przy pomocy ś. p. druha Prochnaua i ś. p. druha oddziałowego Wł. Milewskiego oraz ś. p. Artura Boenkego samochodu ciężarowego z Tudora omawiany sprzęt znajdujący się w bardzo opłakanym stanie przywieźliśmy do Piastowa. Z uwagi na to, że boksy Domu Straży były zajęte przez Niemców (stajnie dla koni) wynajęliśmy drewnianą szopę od obywatela Markowskiego – ulica Dworcowa w Piastowie. I w ten sposób przywróciliśmy działalność straży zakonspirowanej komórki AK.

            Początki tej naszej działalności były bardzo skromne i prawie nijakie. Najważniejsze było pozyskanie zaufania Niemców przez bardzo czynne i pełnie zaangażowanie, doprowadzenie do należytego stanu odzyskanego sprzętu. Poczynając od wozu rekwizytowego, motopompy, drabin a nawet hełmów strażackich i węży pożarniczych wszystko wymagało wiele samozaparcia i mozołu, aby ten sprzęt odzyskał jakąś praktyczną wartość i wygląd. Motopompa była po prostu „rozszabrowana”. Nie posiadała ani jednego detalu miedzianego lub mosiężnego (produkcja bimbru nad Bugiem). Węże pożarnicze w 85 % poginęły.

            Z uwagi na ciągłe ruchy jednostek wojskowych uwaga nasza była zawsze zwrócona na naszą faktyczna remizę. Przy każdej okazji czyniliśmy starania o odzyskanie zajętych na stajnie na stajnie boksów. Pomoc d-ha inż. Prochnaua, ś. p. Boenkego i innych sprawiły, że i żandarmeria Ortzkomendatura wyraziły zgodę na zwrócenie nam zabranych boksów samochodowych Domu Straży itp. To było nasze pierwsze niezaprzeczalne osiągnięcie. Od tej pory mieliśmy już remizę i świetlicę oraz mieszkanie dla podoficera służbowego oraz magazyn przylegający do Sali imprezowej zamienionej na wojskowe warsztaty rusznikarsko – samochodowe. W miarę upływu czasu szeregi straży rozrastały się m. in. i przez tych, którzy po licznych dłuższych i krótszych tułaczkach wrócili do Piastowa. Wielu wróciło z posiadanymi umundurowaniami strażackimi i uzbrojeniem.

            Z uwagi na to, że okupant zażądał uregulowania spraw organizacyjnych, przedłożenie sobie imiennych list wszystkich członków straży ustalono stałą 24 godzinną służbę w remizie, aby tym samym zwiększyć stan osobowy strażaków. Ponadto poczynione starania aby strażacy otrzymywali legitymacje służbowe upoważniające do swobodnego poruszania się w ciągu całej doby po terenie podległym Żandarmerii i Ortzkomendanturze oraz Arbeitzamtowi, chroniące ich posiadaczy również od wywozu do Rzeszy.

W między czasie przyjąłem do straży pewnego osobnika, którego po dłuższej obserwacji, w krzyżowym ogniu pytań (jako podejrzanego) zmusiłem do przyznania się , iż jest Żydem. Po krótkim namyśle z porozumieniu z bardziej zaufanymi kolegami – członkami OSP, w krótkim czasie i w przyspieszonym trybie awansowałem przyjętego Żyda pod nazwiskiem Kazimierz Jabłoński na stopień młodszego oficera – aspiranta poż. Wymienionego, posiadającego wspaniale opanowany język i akcent niemiecki Żyda wyznaczyłem jako dolmetschera. Początkowo sprawiło to pewne niezadowolenie ze strony strażaków i zazdrość, ale z uwagi na moje twarde stanowisko, jako komendanta straży oraz nienaganne postępowanie Jabłońskiego, aspirant Kazimierz Jabłoński został zaakceptowany przez strażaków. Stwierdzić muszę, że zgodnie z przewidywaniami pozyskanie Jabłońskiego okazało się bardzo pożyteczne. Posiadając dobra wojskową postawę, aspirant Jabłoński dość łatwo pozyskał sympatię współtowarzyszy służby, a w Ortzkomendanturze i Komendzie Powiatowej Żandarmerii również został bez reszty zaakceptowany.

            Teraz już nasze sprawy strażackie toczyły się bez zgrzytów i niedomowień. Pozyskaliśmy zaufanie Okupanta. Jednak brak samochodu pożarniczego i bazowanie na doprowadzonych koniach stanowiło ogromne utrudnienie, w naszej działalności nie tylko szkoleniowej, ale i operacyjno bojowej. Na nasz wniosek wójt Gminy Piastów A. Erdman ustanowił szarwark dla wszystkich gospodarzy i właścicieli dobrych koni (silnych koni). Zgodnie z tymi ustaleniami na każda noc przy remizie straży dyżurowała para koni z woźnicą. Omawianą konieczność uzasadnialiśmy tym, że ilość wojska i sprzętu wojskowego, oraz zagrożenie pożarowe ze strony ewentualnych dywersantów wymaga wzmożonej gotowości do natychmiastowego działania. Te dyżury z końmi obok bezsprzecznie swoich stron miały i te minusy, że często trzeba było wykłócać się z niektórymi właścicielami koni aby były one dostarczone na dyżur i trwały na tych dyżurach w ściśle wyznaczonych godzinach.

             W roku 1942 z 1 na 2 listopada, jak na ironię administrator folwarku „Niecki” utrzymujący zażyłe stosunki z wójtem Erdmanem swoich koni na dyżur nie dostarczył. Straż utrzymująca stały dyżur znalazła się w tym wypadku w sytuacji bardzo trudnej i wobec tego wyjazd do zaistniałego wówczas pożaru został poważnie opóźniony. W wyniku tej delikatnie mówiąc beztroski ze strony administratora inż. St. Maciejewskiego gromy posypały się na moją głowę. Między innymi, po ostrym starciu słownym z wójtem Erdmanem ten ostatni przesłał do mnie, jako komendanta straży pismo obarczające mnie winą za brak koni i grożące poważnymi konsekwencjami, jeżeli podobny przypadek jeszcze się kiedyś powtórzy. Uznawszy, że dla uniknięcia na przyszłość podobnych „przyjemności” najlepszym rozwiązaniem będzie zdobycie dla straży własnego samochodu. Podzieliłem się tą myślą z kolegami i z taką propozycją zwróciliśmy się do miejscowych gospodarzy oraz furmanów posiadających silne konie. Propozycja nasza wyrażała się tym, że wszyscy właściciele koni opodatkują się na rzecz proponowanego samochodu, a straż potrzebny samochód kupi i wówczas dyżury z końmi zostaną zlikwidowane.

            Propozycja nasza bardzo przypadła gospodarzom do gustu i po zebraniu ustalonych składek oraz wpłaceniu zebranej kwoty do kasy Straży zakrzątnięto się niezwłocznie, w kierunku znalezienia odpowiedniego w tym względzie samochodu. W szeregach naszej straży mieliśmy liczną kadrę fachowców różnej branży, a m. in. wspaniałych mechaników samochodowych, oraz mechanika lotniczego, d-ha Władysława Stylińskiego. Najlepszym wśród wymienionych kierowców mechaników samochodowych byli druhowie: oddziałowy Al. Kozłowski, oddziałowy ś. p. Wł. Milewski, ś. P. d-h Józef Ratajski, d-h Leszko i wielu innych. Po krótkim czasie udało się kupić ciężarowy samochód od handlarzy bydłem. Z uwagi na to, że wspomniany samochód wymagał jeszcze pewnych uzupełnień ze strony sprzedającego, zawierzyliśmy im po wpłaceniu zadatku, że w terminie ustalonego czasu samochód już bez usterek.

            Pech chciał, że wymienieni handlarze, chcąc jeszcze zarobić na zakupionym bydle zaryzykowali wyjazd po jego zakup. Przedsięwzięcie się nie udało, bo wymienieni zostali w czasie przewozu zakupionych sztuk, aresztowani przez żandarmerię. O powyższym fakcie niestety dowiedzieliśmy się dopiero po żmudnych poszukiwaniach, trwających kilka ładnych miesięcy. Po zlokalizowaniu miejsca, gdzie się ten samochód znajduje a co najważniejsze, po uzyskaniu zezwolenia żandarmerii na jego zabranie do Piastowa, podjęliśmy ciężki trud przetransportowania tego wraku jaki leżał w szczerym polu w okolicy Mińska Maz. Wypożyczywszy od Dyrekcji „Tudor” pięciotonowy samochód i zabrawszy z sobą fachowców samochodowych z d-em Al. Kozłowskim, ś. p. Wł. Milewskim i innymi, udaliśmy się we wskazane miejsce i po wielu utarczkach słownych między sobą ostatecznie postanowiliśmy załadować to, co kiedyś było samochodem ciężarowym i przywieźliśmy to coś do naszej straży. Trał chciał, że akurat jeden z fundatorów (samochodu) miejscowy badylarz, przejeżdżał obok remizy na rowerze i zobaczył to na co chętnie przed rokiem wpłacił składkę. Ów obywatel dzisiaj ś. p. Jan Kamiński, zobaczywszy jak wygląda ten tak oczekiwany samochód, nabyty za ich pieniądze tylko zaklął siarczyście, splunął wsiadł na rower i odjechał. Na odjezdnym, wierząc w możliwości naszych niezawodnych strażaków, oświadczyłem (w ich i własnym imieniu) ob. Kamińskiemu, że od dziś za dwa tygodnie na omawianym samochodzie przyjedziemy do niego na przegląd i wódkę. Tak się też stało. Za dwa tygodnie na potwierdzenie złożonego oświadczenia do ob. Kowalskiego pojechałem osobiście wraz z głównymi mechanikami, którzy ów wrak doprowadzili do pełnej i niezawodnej sprawności oraz wzorowego wyglądu. Bez żadnej przesady twierdzę, że w zaprezentowanym podwoziu nie było ani jednej śrubki, bądź innego detalu, który by przypominał wrak od którego ten detal pochodził.

            Dzisiaj już nie pamiętam terminu, ale wiem, że niewiele dłużej trwało wykonanie karoserii i całkowite wyposażenie tego naszego upragnionego samochodu do chwili wprowadzenia go do pełnej eksploatacji. Karoserię wg naszego projektu wykonał ojciec d-ha J. Maksama. Jego wygląd przedstawia dzisiaj tylko zdjęcie, o jego sprawnościach niech świadczy fakt, że po kilkuletniej ciężkiej służbie strażackiej w naszej OSP został chętnie zakupiony przez OSP w ….. W ten sposób liczne grono fundatorów pechowego samochodu i nas strażaków odetchnęło z wielką ulgą, bo i sprawność straży wzrosła bardzo znacznie i gospodarze nie męczyli się z końmi na dyżurach. No i wreszcie droga dla rozszerzenia działalności konspiracyjnej uzyskała wprawdzie zamaskowane, ale zielone światło. Druh Sadowski jako dowódca 7 Kompanii AK niejednokrotnie korzystał z usług tego samochodu do celów konspiracyjnych a m. in. do kontaktów z obecnym generałem ś. p. Radosławem. Ponadto przy pomocy ówczesnego dowódcy 7 Kompanii AK d-ha Jana Sadowskiego zorganizowano przy straży kurs samochodowy, tak dla starszych strażaków, jak i dla innych żołnierzy AK kierowanych z zewnątrz na umówiony czas i hasło. Dzięki temu wielu naszych strażaków uzyskało prawo jazdy i nie było nigdy problemu z wyjazdami, bądź utrzymaniem tego samochodu w stałej i niezawodnej gotowości bojowej. Przypominam sobie fakt, gdy po całkowitym wyeksploatowaniu się silnika w naszym samochodzie po nieomylnej diagnozie, że nasz silnik nie nadaje się całkowicie do remontu zaszła konieczność jego wymiany na inny silnik tego samego typu.

            Niestety, wydawało się, że tego problemu, bez bardzo niebezpiecznej wiedzy miejscowej Ortkomendantury i żandarmerii, której byliśmy służbowo podporządkowani nie obejdzie się. Ujawnienie tego faktu nieprzejednanemu wrogowi obawialiśmy się bardzo, bo z tymi panami życia i śmierci dla nas Polaków nie było rozmowy bez niebezpieczeństwa podejrzeń. Przecież od czasu wprowadzenia 24 godzinnych dyżurów straży byliśmy połączeni z Ortkomendanturą specjalną linią telefoniczną, bez przerwy w dzień i w nocy. Z omówionego zagrożenia i kłopotu, że zostaniemy bez samochodu wybawił nas zupełnie nieoczekiwanie d-h oddziałowy ś. p. Władysław Milewski, który jako osobisty kierowca Naczelnego Dyrektora Zakładów „Tudor” i „Piastów” Millera znał wszystkie zakamarki tych zakładów. On to znalazł na złomowisku i wśród wraków samochodowych na terenie pewnej fabryki zezłomowany silnik, który jego zdaniem nadawał się do remontu. Po bardzo pilnym doprowadzeniu tego silnika do remizy, w ciągu jednej nocy nasi specjaliści samochodowi doprowadzili go do pełnej sprawności oraz wmontowali do ramy naszego samochodu. Wspominając linię telefoniczną łączącą nas z naszymi oprawcami trzeba stwierdzić, że miała ona i tę dobrą stronę, że telefon z Ortzkomendantury świadczył o tym, że wyjeżdżamy do płonącego obiektu niemieckiego. Wówczas obowiązywała nas inna taktyka jazdy i gaszenia płonącego obiektu. To nie był  rozkaz pisany, ani ustny – „to tak było trzeba”. Doskonałym tego przykładem była garbarnia w Łomiankach. Składy benzyny „Karpaty” przy ul. Gniewkowskiej w Warszawie podpalone przez żołnierzy AK oraz wojskowe magazyny żywnościowe w Ołtarzewie k/ Ożarowa.

            Wszystkie te trzy obiekty były bronione przez wszystkie jednostki straży pożarnych wojskowych i cywilnych – niemieckich i polskich z całego rejonu podległego Ortzkomendanturze, Komendzie Powiatowej Żandarmerii, a nawet Gestapo. Niestety, obiektów tych nie udało się uratować, bo musiały one spłonąć mimo, że np. płonące magazyny na ul. Gniewkowskiej osobiście i własnoręcznie „ratował” sam Gubernator Frank. Na specjalne omówienie zasługuje pożar Magazynów Intendenckich w Ołtarzewie, gdzie oprócz przyjętej „normalnej” taktyki gaszenia zastosowano jeszcze celowe opóźnienie i jazdę okrężną drogą przez Włochy i Ożarów. Z uwagi na to, że Dowódcę zmiany ś. p. d-ha oddziałowego Henryka Owczarczyka przed godziną zwolniłem do domu na obiad zobowiązałem się zastąpić go na służbie na ten czas, aby pogawędzić z dyżurującą zmianą. Tak się złożyło, że będąc akurat w remizie odebrałem powiadomienie telefoniczne z Ortzkomendantury, że palą się magazyny wojskowe w Ołtarzewie i rozkaz natychmiastowego wyjazdu. W związku z tym zarządziłem alarm i wyjazd. W naszym posiadaniu był już drugi samochód Straży Pożarnej z Włoch, której załoga wraz z Komendantem ś. p. Wichrowskim została już wywieziona do Niemiec (obóz). Jako pierwsza pojechała pod moją komendą zmiana dyżurna i pojechaliśmy w kierunku przez Włochy. Na wozie znajdowało się w chwili wyjazdu łącznie 14 ludzi. Obok mnie siedział d-h oddziałowy Al. Kozłowski jako kierowca.

            W tym miejscu wypada wspomnieć, że był to już okres kiedy Okupant czuł zbliżający się kres jego sukcesów i stopniowo wzmacniał zabezpieczenie tzw. „tyłów”. Między innymi oprócz wywiezionej Straży Pożarnej z Włoch również polecił przygotować do ewakuacji samochód Straży Pożarnej „Tudora”. Nie wiedząc jak długo będą ufali nam jako straży, często na noc nasz samochód był wyprowadzany z remizy w tzw. „krzaki”. Pewnego dnia otrzymałem informację od d-ha oddziałowego ś. p. Władysława Milewskiego, że samochód „Tudora” został podstawiony na rampę towarową obok fabryki z przeznaczeniem do ewakuacji. W związku z tym uzgodniliśmy z Komendantem Straży Pożarnej Tudora ś. p. mjr Bronisławem Grabowskim, że podjedzie On osobiście tym swoim samochodem i przywiezie do naszej remizy całe wyposażenie (Róży) a w zamian załadowany „szmelcem” samochód odstawi powtórnie na rampę. Ponieważ całe nasze życie w okresie okupacji składało się z nieprzemijającego zagrożenia życia lub wolności, więc i tym razem postanowiliśmy zaryzykować i nie rezygnować z nadarzającej się szansy. Główny szkopuł tkwił w tym, że zabrany z doprowadzonego samochodu sprzęt trzeba było gdzieś mądrze i bezpiecznie ukryć.

            Jak dzisiaj już wszyscy wiedzą i widzą, do budynku remizy przylega tzw. sala imprezowa (Pochodnia) z murowaną tablicą od strony remizy, świadczącą o tym czyją była własnością. Wejście do tej Sali prowadziło przez magazynek stanowiący część składową remizy, mocno zabezpieczony od wewnątrz sali. W tej ogromnej sali znajdowały się wówczas warsztaty samochodowe jednostki art-p. lot. W godzinach pracy oprócz Niemców pracowali w tych warsztatach jeńcy radzieccy. Do wnętrza hali nie było można wejść, ale po pracy dla naszej Straży tajna droga była „otwarta”. Główny wjazd był zamykany i plombowany, a nad bezpieczeństwem tego obiektu czuwały niemieckie posterunki wartownicze. Było to dla Straży bardzo wygodne, aby tuż obok wartowników złożyć ten im wyrwany cenny sprzęt i zabezpieczyć go przed wywiezieniem.

            Z uwagi na to, że nasza stara motopompa „Leopolia” już zbyt często odmawiała nam posłuszeństwa odesłaliśmy ją wraz z innym szmelcem odstawionym na rampę kolejową zbędnym samochodem a sobie pozostawiliśmy nowiuteńką i nowoczesną motopompę „Silesia” zabraną z samochodu „Róża”. Samochód ten, jako całkowicie nieprzydatny dla nas druh Bronisław Grabowski zostawił na rampie, aby pojechał wg. przeznaczenia.

            W tym miejscu wypada powrócić do wyżej opisywanego pożaru w Ołtarzewie. Otóż jadąc drogą okrężną i mając sporo czasu do przemyślenia całej sprawy, doszliśmy do wniosku z druhem Kozłowskim, że należałoby jeszcze trochę wydłużyć tę naszą drogę do gaszenia pożaru obiektu wojskowego. Wystarczyło mi, że druh Kozłowski jeszcze dopowiedział słówko, „to zawracajmy”, aby wydać to polecenie poprzedzone rozkazem „stój”. Wyjaśniwszy strażakom, że w tej chwili zostaliśmy zatrzymani przez 3 – osobowy patrol Feld Żandarmerii, żądający przepustki, poleciłem aby sobie zapamiętali w przybliżeniu miejsce zatrzymania nas, oraz wygląd wachmanów, a szczególnie dowódcy, mocno zbudowanego osiłka. Po zawróceniu samochodu z załogą na wysokości mniej więcej wlotu do dzisiejszego tunelu prowadzącego do szosy Ożarowskiej od strony Włoch, przyjechaliśmy do Piastowa, w chwili kiedy alarm „Syreny” jeszcze trwał. Zetknąwszy się akurat z nadbiegającym aspirantem Jabłońskim, poleciłem mu tonem rozkazującym, aby natychmiast zameldował Ortzkomendantowi, że za Włochami zatrzymał nas patrol Feldżandarmerii, żądając przepustki a wobec jej braku polecił nam zawrócić.

            Zupełnie nieświadomy faktycznej prawdy Jabłoński, jak huragan wpadł do Ortzkomendanta i przedstawił całą tę sprawę. W pierwszej chwili podniósł się wielki krzyk: banditen, banditen! powtarzany wielokrotnie ale jednocześnie maszynistka już wypisywała przepustkę, a mocno uzbrojony w broń maszynową patrol na motocyklu z przyczepką pojechał na pełnym gazie w celu pochwycenia „banditen”. Powtórny wyjazd odbył się tą samą drogą, ale już z aspirantem Jabłońskim jako dolmecherem.

            Po przyjeździe na miejsce pożaru zastałem trzy straże, rozwinięte stanowiska gaśnicze, ale jeszcze żadna motopompa nie pracowała mimo, że istniejące na miejscu glinianki aż „prosiły” aby z nich czerpać wodę bez ograniczeń. Przyczyną tego milczenia motopomp była łatwa do zrozumienia nerwowość mechaników motopomp, działających pod pistoletami maszynowymi. Jak wspomniałem wyżej my przyjechaliśmy z nową motopompą „Silesia” i wspaniałym mechanikiem ś. p. ogniomistrzem Wiśniewskim, którego osobiście nadzorowałem i uspokajałem, aby nie zalał świec i sprawnie zapalił. Tak też się stało.

            Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej w ślad za naszą motopompą zaczęły zapalać inne. Niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Jako Komendant Straży Okręgowej – tak określanej przez Komendanta Powiatowego Żandarmerii Lipszera, objąłem komendę, która trwała aż do przedpołudnia dnia następnego. Z nastaniem nocy zaczęły kursować dwa nasze samochody. Nasz własny i ten, który został zabrany z wywiezionej do Niemiec Straży Włochowskiej. Najbardziej humorystycznie wyglądało samo gaszenie pożaru. Otóż wbrew temu czego się spodziewaliśmy ogień obejmował górną partię budynku kotłowni, w której były zmagazynowane wszelkiego rodzaju tytonie i papierosy oraz tym podobne rzeczy. Nad obiektami magazynowymi górowały tylko wysokie kominy fabryczne.

            Ulewny deszcz, a do tego bardzo pochmurne i spowite gęstym dymem budynki, a szczególnie kominy sprawiły wrażenie (dla laika), że wszystko się chwieje, kołysze od bijących w niebo płomieni, i że lada chwila wszystko runie na głowy ratowników i gęsto rozstawione posterunki niemieckie. Zachodziła konieczność spowodowania, aby ogień przeniósł się niższe kondygnacje i rozszerzył swoje dzieło zniszczenia. Kiedy podzieliłem się z Dolmetscherem Jabłońskim tą myślą i zwróciłem jego uwagę na chwiejące się kominy nie czekałem długo. Aspirant Jabłoński, mający bardzo silny głos już z własnej inicjatywy krzyknął po niemiecku: „Uciekajcie bo się kominy walą”. Na efekt tego głośno wyrażonego ostrzeżenia wartownicy i oficerowie niemieccy, jak stado bawołów wystraszeni chlupocąc po gęstej rozmiękłej glinie opuścili swoje wyznaczone stanowiska. Na taki moment tylko czekali „wtajemniczeni” ratownicy.

            W krótkim czasie, tam gdzie do tej pory było głucho o ciemno wkrótce robiło się jasno i gorąco. M. in. pękające butelki ze spirytusem, likierami, miodami itp. strzelały jak petardy. A 500 litrowe beczki, kadzie z masłem, oliwą i olejami płonęły jak pochodnie. Pogrom był całkowity, ale nad ranem sytuacja stała się bardzo groźna. Wielu strażaków nie wytrzymało pokusy, jaka rozlewała się im pod stopami w postaci wyborowych trunków i przebrało miarę. Przodowali w tym strażacy z Pruszkowa. Nasi strażacy czując się żołnierzami na służbie tylko w niewielkim procencie zaczęli zdradzać bliższy kontakt z tym trunkiem. W 90 % bez przerwy upominali, aby trzymać się z dala od alkoholu i zachować trzeźwość, już jako ostatni siadali po kątach. Ostatecznie sam Komendant magazynów poinformowany przez Dolmeczera aspiranta Jabłońskiego, że są bardzo przemęczeni, senni i głodni, kazał wydać „ratownikom” gorącą kawę i chleb z marmeladą, a po zakończeniu „dzieła zniszczenia” polecił dokonać zbiórki w celu złożenia podziękowania strażakom za ich trud i ofiarność.

            Niestety zbiórka się nie udała, bo nawet u niektórych strażaków mocniejszych w nogach, spodnie i kombinezony z związanymi nogawkami nie wytrzymały też ciężaru „uratowanych butelek i kamionek”. Ile wszelkich dóbr zatopiono w tamtejszych gliniankach na pewno nikt się nie doliczy. Nasza straż obracając kilkakrotnie do remizy (krótszą drogą) po wypoczętych strażaków, zaopatrzyła nasz magazyn w papierosy „sulima” w takich ilościach, że nagrody dla najlepszych starczyło za nienaganną służbę i nawet dla żołnierzy niemieckich, którzy je chętnie kupowali. Reasumując, stwierdzić należy, że wkład naszej OSP w Piastowie tylko na opisanym odcinku, w dzieło zniszczenia mienia okupanta, obok garbarni w Łomiankach i całkowicie zniszczonych armijnych składów benzyny w Warszawie oraz magazynów w Ołtarzewie nie należał do najmniejszych, a co przy tym bardzo ważne nie pociągnął za sobą ofiar w ludziach.

            Po powrocie do remizy od omawianego pożaru dla strażaków mających wgląd w cały teren naszego działania zupełnie wyraźnie rysuje się sytuacja naszych wrogów. Ciągłe ruchy cofających się na Zachód oddziałów hitlerowskich, stale zbliżające się odgłosy bombardowań artyleryjskich znad Wisły i nerwowość miejscowych władz okupacyjnych dowodzą, że już nadeszły ich ostatnie godziny. Ta widoczna nerwowość połączona z wściekłością nakazywała nam wzmożone czujności i maksimum ostrożności, bo mimo już całkowicie pewnej przegranej wróg potrafił kąsać bardzo silnie i bezwzględnie. Któregoś dnia (daty nie pamiętam) zostałem powiadomiony, że w remizie straży oczekują na mnie jako komendanta straży żandarmi i własowcy pod dowództwem tzw. „kłapiucha” – krwawego podoficera, który już od pewnego czasu na terenie Piastowa dokonywał doraźnie kilku egzekucji m. in. i Żydów. O powyższym z ich polecenia powiadomił mnie Komendant Obywatelskiej Straży Bronisław Dziewulski, z którym współdziałaliśmy jako straż powołana do opieki nad bezpieczeństwem mieszkańców Piastowa przed złodziejami i bandytami. Po uzgodnieniu z nim, że w razie aresztowania mnie powiadomi aspiranta Jabłońskiego oraz ogniomistrza W. Wiśniewskiego aby Jabłoński usunął z wozu strażackiego rzeczy niebezpieczne. Jabłoński był akurat naszym samochodem w Warszawie po broń i inne materiały wojskowe, które nam zgłoszono przez osoby, które już opuściły Warszawę.

            Gdy wraz z ś. p. Bronisławem Dziewulskim udałem się na to niebezpieczne spotkanie zastałem już żandarmów w lokalu Nur fir Dojtsche Santowskiego, którzy już mieli zatrzymane 2 kobiety i małe dziecko. Jedna z nich była Żydówką (z dzieckiem) – dotychczasowa sekretarka dyrektora fabryki „Tudor”, a druga kobieta była żoną byłego właściciela restauracji „Dzik” lub „Myśliwskiej” róg Poznańskiej i Nowogrodzkiej w Warszawie. Do Pruszkowa prowadzono nas pieszo mimo ulewnego deszczu. Po doprowadzeniu nas do budynku Żandarmerii prawie równocześnie przybiegł tam aspirant Jabłoński jako mój Dolmetscher, który jak myślę rozproszył podejrzenia hitlerowców, co do mojej osoby i samej straży. Po krótkim indagowaniu Żydówki – sekretarki „kłapiuch” zabrał ja wraz z dzieckiem, a po kilkunastu minutach powrócił z ich ubraniami. Mnie po krótkim ale ostrym i stanowczym ostrzeżeniu, że „kłębek już mają w ręku, a wszystkie nici prowadzą do straży” – „jest niedopsie pan komendant, jest niedopsie” puścił nas obu do domu udzielając ostatecznego ostrzeżenia.

            Wiedzieliśmy, że to już ostrzeżenie naprawdę ostatnie, ale okazało się, że o tym zadecydowała ostatecznie ostateczna dla naszych oprawców sytuacja wojenna. Po zaledwie kilku dniach i naszej wzmożonej ostrożności w nocy 17 stycznia nastąpiło bombardowanie fabryki „Tudor” bombami zapalającymi i pożar, który tylko dzięki najwyższej ofiarności strażaków naszej straży jako jedynej czynnej w całym rejonie, został ugaszony mimo, że nawet obsługa motopompy pracującej przy zbiorniku wodnym obok bocznicy z d-hem Wł. Stylińskim jako d-cą została ostrzelana z broni pokładowej. Tego samego dnia ok. południa do naszego Piastowa wkroczyły od strony Pruszkowa oddziały Wojska Polskiego na swoich „stalowych rumakach” – czołgach.

            O tym jak nagłe i niespodziewane było zaskoczenie może świadczyć fakt, między innymi, że pruszkowscy żandarmi z kom. z krwawym oprawcą z Warszawy, znanym wszystkim chautmanem Szulem zostali wyłapani na miejscu w Pruszkowie (Chauptman Szule w Błoniu) zaś powiatowy komendant żandarmerii chautman Lipszer w Otwocku. Jeżeli ktoś życzliwy dla historii Straży i Piastowa uzna za słuszne opracować te wspomnienia solidnie i czytelnie to wydaje mi się być słusznym uzupełnieniem, żeby w uzupełnieniu powyższych wspomnień podać, że:

  1. Sprzęt z oddziału Straży Pożarnej w Warszawie ul. Polna nr 1 w postaci węży pożarniczych oraz innego drobnego sprzętu, łóżka (typ. wojsk.) z materacami zostały zwrócone właściwej straży.
  2. Sprzęt poż. (różny), który został zwieziony z terenów niemieckich (dysponowałem 3 Studebakierami, 5 strażakami, 6 żołnierzami + 3 kierowców wojskowych) został podzielony, w połowie do odsprzedania, a znaczna jego cześć pozostała w dyspozycji naszej straży. Za sprzęt sprzedany różnym strażom wg. sprawozdań druha – skarbnika Bociana (z naszej straży) uzyskano sumę 2500000 zł. w ówczesnej walucie. Pieniądze te zostały zużyte również na koszt budowy obecnego Domu Kultury oraz remizy strażackiej. Wszystkie materiały na pokrycie dachów, wykonanie podłogi w remizie i na ogromnej Sali taneczno – teatralnej, wykonanie drzwi i okien otrzymaliśmy z MON – Dep. Kwat. Bud., gdzie służyłem. Szefem tego departamentu był płk. Inż. Jerzy Broński. Był on i dowódcą Żandarmerii Powstańczej AK. Ja byłem w tym departamencie inspektorem ochrony p. poż. w stopniu porucznika, a następnie kapitana W.P. Po likwidacji tego stanowiska zostałem przeniesiony do Dowództwa Wojsk Lotniczych na samodzielne stanowisko, gdzie po 2 latach zostałem zdegradowany za przynależność do AK i zrehabilitowany w 1956 roku.

 Zenon Jaworski

Opr. D. Dalecki