To właśnie w piątym dniu Powstania Warszawskiego doszło do największych mordów przeciwko ludności cywilnej, tzw. Rzezi Woli oraz Ochoty. Po wyparciu Powstańców z ul. Górczewskiej oraz Wolskiej, oddziały Grupy Szturmowej „Reinefarth” rozpoczęły masowe mordowanie ludzi. Z zimną krwią zabijają kobiety, mężczyzn, dzieci, rannych oraz  chorych, bardzo często w zapędzoną grupę osób rzucano granaty, zwłaszcza tak robiono z ludnością chroniącą się w piwnicach.

5 sierpnia około godziny 10 na podwórzu kamienicy przy ul. Wolskiej 129, pojawili się Niemcy. Byli uzbrojeni w karabiny maszynowe i granaty. Siłą wyciągali ze 150 mieszkań prawie 600 osób. Jedną z nielicznych ocalałych była Wacława Szlacheta, która dokładnie pamiętała tamte wydarzenia, i tak wspomniała ten dzień: „Wyszłam z mieszkania z mężem, dwoma synami i dwiema córkami Razem z innymi mieszkańcami domu żandarmi kazali nam wyjść na ul.  Wolską, przejść jezdnię i zatrzymać się przy parku Sowińskiego. Odłączono mężczyzn od kobiet oraz oddzielono od matek chłopców w wieku 14 lat. [….] zobaczyłam, iż na rogu ulicy Wolskiej i Ordona stoi na podstawie karabin maszynowy, a przy naszym domu w odległości  ok. 10 m od ulicy Ordona w kierunku Prądzyńskiego, stoi drugi karabin maszynowy. […] Z tych karabinów żołnierze niemieccy dali do nas salwy. Upadłam na ziemię. Nie byłam ranna. Na moje nogi padały zwłoki. Żyła jeszcze leżąca przy mnie najmłodsza córka Alina”. Ta kobieta w jednej chwili straciła całą rodzinę. Widziała, kiedy żołnierz podszedł do wózka kilkumiesięcznych bliźniaków sąsiadki i strzelał do nich, słyszała jęki konających oraz czuła oblepiającą ją krew zamordowanych. Późnym popołudniem, kiedy wreszcie oprawcy odeszli, wyczołgała się spod ciężarów trupów, odnalazła zwłoki swoich córek. Męża i synów już nigdy nie zobaczyła…

Przy Wolskiej 123 Niemcy wypędzili wszystkich na plac i strzelali do nich z karabinów maszynowych a także, rzucali granaty. Po jakimś czasie nowa grupa ludzi, strzelanina z przerwami na dobijanie. Oprawcy z czasem „udoskonalali” mordy, aby oszczędzić amunicję, zamykali ludzi w kamienicach i podpalali je, wtedy Warszawiacy albo palili się żywcem, albo wyskakiwali oknami niczym żywe pochodnie prosto pod miotacze ognia bądź karabiny. W ten sposób Niemcy wymordowali duże kamienice, m. in. przy ul. Wolskiej 105/109, gdzie w ogniu zginęło około 2 tysiące ofiar, ul. Górczewskiej 15 około 3 tysięcy ludzi. Kiedy wypędzali niewinnych cywilów na place czy ulice jeszcze przed egzekucją kazali trzymać drewniane sztachety z ogrodzeń, w ten sposób, ciała lepiej się  paliły.  Jednak prawdziwym bestialstwem wykazali się dirlewangerowcy, zachęcani przez swojego dowódcę. Wymordowali dzieci z prawosławnego sierocińca przy ul. Wolskiej 149. Gdy weszli do budynku, dzieci stały w holu i na schodach, z przerażeniem w oczach, po chwili nastąpiło rozstrzeliwanie i dobijanie kolbami od karabinów niewiniątek. Ta grupa dopuszczała się również licznych gwałtów na dziewczętach czy kobietach, często wręcz zbiorowych. Oni też potrafili gwałconą kobietę rozcinać bagnetem od piersi od brzucha żywcem. To było prawdziwe piekło na ziemi, nie tylko dla tych kobiet, ale również dla mężczyzn, których ofiarami były żony, córki czy wnuczki.

Dramat tamtego dnia  na ulicy Elekcyjnej 8 wspominał Henryk Haboszewski. „Wypędzono nas z piwnic i pognano na Ulrychowie, do przechodzących strzelano, żonę zabito na miejscu, dziecko nasze ranne wołało matkę, wkrótce przyszedł Ukrainiec i zabił moje dwuletnie dziecko jak psa. Następnie razem z Niemcami zbliżył się do mnie, stanął mi na piersiach, patrząc, czy żyję. Udawałem trupa […] Tworzył się zwał niezliczonych trupów. Tych co jeszcze dawali oznaki życia, dobijano. Zostałem przywalony jakimiś ciałami, tak że się prawie dusiłem. Egzekucje trwały do piątej po południu”.

Wczesnym wieczorem na ulicach, skwerach czy podwórkach zalegały już tak ogromne stosy ciał, że komanda zajmujące się paleniem zwłok nie nadążali z ich utylizacją. Aby oszczędzić miejsca oraz czasu spalania, oprawcy kazali ofiarą wspinać się po zwłokach na szczyt pomordowanych ludzi. I dopiero ich zabijali. Upalne dni, które wtedy panowały oraz ciepłe noce doprowadzały do bardzo szybkiego procesu rozkładania się zwłok oraz grożącej przez to epidemii.

Jeden z mieszkańców kamienicy przy ul. Wolskiej 123, który podczas egzekucji nie został nawet ranny, opowiadał, iż stosy ludzkich ciał były wysokie na 20 metrów, wśród nieboszczyków była też jego najbliższa rodzina, żona i trójka malutkich dzieci. Niemcy przekładali ciała deskami, aby paliły się szybciej.

W domu piwnicy przy ulicy Wawelberga 18, schronienie znalazła ciężarna kobieta z trójką dzieci. Niemcy, wypędzili wszystkich mieszkańców kamienicy na teren fabryki Ursus przy ulicy Wolskiej. Wszędzie leżały już trupy, czwórkami ustawiono ich w miejscu egzekucji,  strzelali do nich Niemcy i Ukraińcy. Zabici padali, podchodziła następna czwórka i schemat się powtarzał. Gdy podeszła kobieta z płaczącymi dziećmi, Ukrainiec strzelił w tył głowy do jej najstarszego syna, potem pozbawił życia młodsze córki. Ona sama, została postrzelona, upadła pod strzałem kuli, która trafiając w kark, przeszła przez dolną część czaszki i wyszła prawym policzkiem. Kobieta straciła kilka zębów i dostała krwotoku ciążowego, ale żyła i była przytomna. Leżąc wśród trupów, czuła na sobie ciężar kolejnych ciał, egzekucje trwały do późnego wieczoru. Potem jeszcze zdejmowano pierścionki, zegarki łańcuszki ze zmarłych. Ocalała kobieta 20 sierpnia 1944 roku w obozie przejściowym w Pruszkowie urodziła syna.

Cudem przeżył również Jerzy Jankowski, który w 1944 roku miał 12 lat. „W Warszawie trwało powstanie. Było piękne lato. Wczesny ciepły ranek 5 sierpnia 1944r. nie zapowiadał wyroku na naszą dzielnicę. Był to piąty dzień Powstania Warszawskiego. Wola płonęła, unosiły się kłęby dymu i swąd palonych ciał, panował strach i przygnębienie. Niemcy ściągali posiłki w ludziach i w sprzęcie z tzw. kraju Warty – Poznania. Słychać było bez przerwy kanonady karabinów maszynowych i pojedyncze strzały oraz detonacje granatów. Na rozkaz Himmlera przybyły na przedmieścia Woli oddziały niemieckiej „odsieczy” pod dowództwem SS – Gruppenführera Heinza Reinefartha, oraz brygada kryminalistów i zawodowych przestępców niemieckich podkomendnych SS – Oberführera Oskara Dirlewangera. Pod osłoną czołgów i wozów  pancernych  rozpoczął  się  gwałtowny  szturm  miasta od zachodu, którego głównym traktem do Śródmieścia była ulica Wolska.  Pod domem, w którym mieszkaliśmy na Woli przy ulicy Sowińskiego pojawiła się grupa szturmowa żołnierzy w mundurach niemieckich obwieszonych taśmami amunicji i granatami. Były to oddziały niemieckie i ich kolaboracyjni sprzymierzeńcy: Rosjanie i Ukraińcy. Widok był przerażający. Strach paraliżował poruszanie się i zapierał dech. Kilkunastu żołnierzy wbiegło do budynku i plądrowało mieszkania, grabiąc, co się dało. Lęku, jaki nas ogarniał nie da się opisać. Nagle padły strzały i dwujęzyczne okrzyki: „raus”, „wychodzitie skorej”, „schnell”. Wszyscy mieszkańcy naszej kamienicy rzucili się do wyjścia i tu znów padły komendy: „hände hoch”, „ruki wierch”, „pod stienku”. Pod ścianą domu od ulicy uformowany został szpaler ludzi stojących przodem do ściany z podniesionymi rękoma. W tym szpalerze złożonym z sąsiadów stała nasza mama z dwójką młodszych dzieci (10 i 12 lat). W odległości kilku metrów od nas stał Oddział Szturmowy, z peemami trzymanymi w ręku. Rozlegało się ludzkie skomlenie: „litości”. Potęgowała się groza. Na moment zaległa cisza, słychać było tylko szczęk repetowanej amunicji. Za chwilę miało być po wszystkim. W tym przełomowym momencie między życiem a śmiercią, stał się cud. Z kierunku ulicy Grodziskiej biegło dwóch Niemców strzelających w górę, na znak, że czegoś chcą. Po dopadnięciu na miejsce okazało się, że było to dwóch oficerów niemieckich z Wehrmachtu i Bahnschutzu. Jeden z nich był Komendantem Posterunku Kolejowego, który istniał od kilku lat okupacji przy bocznicy kolejowej nieopodal naszego domu. Po dramatycznych pertraktacjach z Oddziałem Szturmowym, które trwały wieczność i nieznanych nam argumentach oficerów, odstąpiono od egzekucji. Byliśmy ocaleni! Ocalenie jak się później okazało było za sprawą mieszkanki naszego domu, sąsiadki z górnego piętra, która znała język niemiecki i widząc narastający dramat pobiegła co sił w nogach błagać ich o ratunek, ratując nas w ten sposób od niechybnej śmierci.” Ta rodzina ocalała z zagłady, ale inni nie mieli takiego szczęścia. A wspomnienia ocalałych tylko pokazują nam, dramat tych bezbronnych istot.

Niemcy nie szczędzili nikogo napotkanego na swojej drodze, w Szpitalu Wolskim przy ul. Płockiej 26 wymordowali około 60 osobowy personel oraz prawie 300 pacjentów. W Szpitalu Św. Łazarza, około 1200 osób, niektórych rozstrzeliwali, w innych rzucali granaty, ale też zostawiali żywych podczas podpalenia budynku. Należy nadmienić, iż zginęło wtedy bardzo dużo dzieci. Janina Jamiołkowska pseudonim „Sławka” wraz z 10 koleżankami były sanitariuszkami. Zostały rozstrzelane z lekarzami i chorymi. Tylko jedna z nich była pełnoletnia, reszta dziewczyn miała po 15 -17 lat. W taki sam sposób wyczyścili Szpital Karola i Marii przy ul. Leszno 36, oszczędzając tylko jeden, Szpital Zakaźny św. Stanisława, który urządzili jako miejsce dla swoich rannych żołnierzy.

Późnym wieczorem do Warszawy przyjechał generał Erich von dem Bach – Zalewski, który objął dowództwo nad walczącą Warszawą i zakazał zabijania kobiet oraz dzieci. Niestety, nie jest to decyzja z poczucia empatii, lecz z poczucia wykorzystania ich do niewolniczej pracy. Wielkim problemem była również amunicja, której zaczynało brakować do walki z Powstańcami. Porucznik Hans Thieme, który po wojnie został szanowanym profesorem prawa na uniwersytetach w Lipsku i Getyndze, patrząc nienawistnym wzrokiem na kolumnę kobiet i dzieci przechodzących koło niego powiedział „Patrzcie, panowie, ci uciekinierzy to nasz największy problem! Nie mam tyle amunicji, aby ich wszystkich położyć trupem!”. Rozporządzenie Bacha – Zalewskiego niemieccy zbrodniarze nie przyjęli z zadowoleniem. Pochłonięci mordowaniem jeszcze przez dwa dni pozbawili życia około 10 – 15 tysięcy ludzi. Najbardziej opornie zastosowali się do tego rozkazu dirlewangerowcy.

Świadkowie, którzy w szale mordów zostali tylko szczęśliwie ranni, próbują dotrzeć do terenów opanowanych przez Powstańców. Nie jest tajemnicą, iż pojawienie się zmaltretowanych osób, całych we krwi, z szaleńczym wzrokiem ze strachu, wpływało negatywnie na morale Powstańców jak i ludności cywilnej ze Śródmieścia oraz Starego Miasta. Błąkających się ulicami Woli, którzy wpadli w ręce Niemców, wypędzono do utworzonego obozu przejściowego w Pruszkowie. Jednym z tych osób był Stanisław Talikowski, który opisywał wyjście z dzielnicy w ten sposób „Po obu stronach ulicy jeszcze płonęły lub dogasały domy, pełno trupów. Tu leży kilku mężczyzn, tam kobieta naga do pasa już zastygła, niektóre trupy rozjechane przez samochody, odrzucone na bok jak łachmany. Ślady rabunku, jakieś walizki porozbijane, stosy banknotów, fruwające na wietrze, na które nikt nie zwracał uwagi. Co chwila słychać wrzaski rozdzierające i strzały. To oddziały policji Dierlewangera mordowały ludzi, strzelając do nich na naszych oczach. Miejscami stąpaliśmy po kałużach świeżej krwi”.

Puste,  splądrowane  domy były podpalane, tak jak i ich mieszkańcy. Niestety, nigdy nie dowiemy się ile osób wtedy straciło życie, jedyne co wiadomo, że po wojnie wywieziono i złożono w mogiłach ponad 12 ton ludzkiego prochów.  Osoby, które ocalały była naprawdę znikoma ilością.  Wspomnienia, tych tragicznych przeżyć pokazują nam jaką niewyobrażalną zbrodnię popełnili Niemcy i Ukraińcy.  Najtragiczniejsza była „czarna sobota”. Czyli 5 sierpnia 1944 roku, kiedy w masowych mordach zginęło około 30 tysięcy osób. Z całą pewnością możemy dziś powiedzieć, iż w ciągu 10 dni wymordowano nawet do 65 tysięcy ludzi.

Hitler na wieść o wybuchu Powstania, wydał rozkaz iż Warszawa ma być zrównana z ziemią a mieszkańcy wymordowani. SS-Obergruppenführer Erich von dem Bach-Zelewski, który był dowódcą sił zbrojnych do spacyfikowania Warszawy, szybko wydał rozkaz:  „Każdego mieszkańca należy zabić, nie wolno brać żadnych jeńców. Warszawa ma być zrównana z ziemią i w ten sposób ma być stworzony zastraszający przykład dla całej Europy„.

Niestety, sprawcy, którzy dopuścili się tych haniebnych czynów nie zostali pociągnięci do odpowiedzialności. Erich von dem Bach – Zalewski, w zamian za współpracę podczas procesu norymberskiego, nie został wydany polskiej prokuraturze. Co prawda został skazany, ale za inne przestępstwa wojenne. Heinz Reinefarth po wojnie zajął się polityką zostając burmistrzem miasta Westerland na wyspie Sylt. W 1967 roku umorzone zostało postępowanie przeciwko niemu z powodu braku wystarczających dowodów popełnionych zbrodni. W 1945 roku zmarł Oskar Dirlewanger, jedną z wersji przyczyn jego śmierci jest, że zamordowali go polscy żołnierze, którzy rozpoznali w nim kata Woli.

W Polsce pamięć o tych zbrodniach jest rozpowszechniana i znana naszym rodakom, niestety, na świecie ta wiedza jest bardzo uboga a wręcz znikoma. Zresztą niemieccy prokuratorzy potrafią dotrzeć do archiwum w całej Europie jeśli chodzi o mordowanie Żydów. Osądzili w ten sposób 93 – letniego Hansa Lipschisa który był strażnikiem w Auschwitz. Jeśli chodzi o ludobójstwo Polskich Obywateli, aż tak  przychylni nie są do odkopywania starych spraw. Przekłamania ich polityki historycznej, która ma na celu przekonanie całego  świata, że ofiarami wojny byli tylko Żydzi i niemieccy „wypędzeni” w żaden sposób nie pasuje, Rzeź, jaką stosowali w czasie Powstania Warszawskiego na Naszej bezbronnej ludności. Skutecznie przekazują również, iż utworzone na Naszych okupowanych terenach, nazistowskie obozy koncentracyjne, były polskimi. Dziwi mnie jednak a zarazem bardzo boli, że Nasza tak bogata, piękna a zarazem bardzo bolesna historia, jest również przekłamywana przez niektórych Polskich polityków. Każdy naród powinien bronić prawdy historycznej swojej Ojczyzny, to należy do obowiązków każdego obywatela.

Katarzyna Michalak